Poszarzały od kurzu ryży chudzielec wyjrzał podejrzliwie zza węgła gmachu stojącego przy skrzyżowaniu alei Solidarności z Alejami Jerozolimskimi. Na pewno chciał niepostrzeżenie przebiec plac Grunwaldzki, potem rondo Waszyngtona, aby czmychnąć przed zuchwałą watahą ohydnych chuliganów, którzy bez wątpienia dopadliby go po niedługim czasie. Chyżo mijał spieszących na andrzejki przechodniów, nielicznych wprawdzie o tej porze, ale i tak przeszkadzających mu zarówno z prawa, jak i z lewa. Musiał więc sprytnie kluczyć między nimi po dróżkach i ścieżkach wijących się wzdłuż i wszerz klombów. Nagle spomiędzy kępy rozłożystych krzewów szwedzkiej kosodrzewiny wybiegł niewielki kociak podobny do minitygryska, jednak nie żółtawobrązowy lecz szarobury. Spłoszyły go rozhisteryzowane piegże lub rozentuzjazmowane pójdźki. Biegnący zawahał się przez moment, a kotek wtenczas czmychnął przez trawnik i zniknął w okamgnieniu. To niezdecydowanie mogło zaważyć na jego losach. Jednakże goniący również przeżyli niemiły epizod. Przed nosem przejechała im bowiem kolumna półciężarowych mercedesów, co przez chwilę zatrzymało pogoń. Kiedy auta wkrótce ich minęły, rudzielca nie było już widać i goniący nie wiedzieli, czy pobiec wzdłuż ulicy Hiacyntowej, czy też przebiec w poprzek śródmiejski bukszpanowy park z porozrzucanymi gdzieniegdzie głazami narzutowymi i sadzawką pośrodku, pełną hasających beztrosko szczeżui. Doścignięcie uciekającego stawało się jednak coraz bardziej nieprawdopodobne, więc po niejakiej chwili ohydna banda zrezygnowała z pogoni. Widać było, że miny mają nietęgie, że jest to im bardzo nie w smak.